Spacer po Sochaczewie ze Stanisławem Kwiatkowskim - na początek Staszica
Stanisława Kwiatkowskiego, emerytowanego dyrektora „osiemdziesiątki”, często można spotkać na miejskich ulicach. Zapytany o powód tych ciągłych spacerów odpowiada, że lubi patrzeć, jak zmienia się miasto, jak powstają nowe obiekty i porównywać z tym, co było kiedyś. Nas interesuje właśnie to „kiedyś”, więc umawiamy się na wspólny spacer po Sochaczewie.
Spotykamy się na skrzyżowaniu ulic Staszica i Pokoju, w miejscu rozebranej już kamienicy Szepietowskich, bo jak twierdzi Stanisław Kwiatkowski, kiedy był dzieckiem, tutaj zaczynał się Sochaczew. Trochę dalej, w stronę dawnego szpitala, znajdował się browar i pokaźny dom Świeżyńskich, o czym już pisaliśmy. Od browaru aż w okolice ul. Długiej biegł na przełaj niewielki rów, który umownie wyznaczał granice miasta. Teren wokoło zajmowały ogrody.
Wracając do ul. Pokoju, po lewej stronie mijamy niski murowany budynek, jakby przycupnięty przy samym chodniku, z tabliczką Staszica 72. - Jako dziecko przychodziłem tu z mamą płacić podatki, bo był to budynek gminy Chodaków, albo jej oddział. Mieszkaliśmy wtedy w Rozlazłowie, przy ul. Bolechowskich 33 i mama tutaj robiła opłaty za grunt. Później w obszernym podwórzu tego domu, tam gdzie stoją takie niskie baraki, znajdowało się pogotowie ratunkowe. Po drugiej stronie ulicy stoi dom państwa Kozłowskich. To panieńskie nazwisko Marii Gołkowskiej, znanej polonistki z Chopina, która do niedawna mieszkała tu z rodziną. Nieco bliżej dawnego szpitala, w drewnianym domku, mieszkał fryzjer Zieliński – przypomina sobie pan Stanisław.
Mijamy pierwszy wjazd w ul. Niemcewicza. - Zaraz po wojnie, gdzieś tutaj stał drewniak, w którym mieszkał mój kolega Andrzej Matuszczak. Jego tata był prezesem Miejskiego Handlu Detalicznego, a później dyrektorem Metal-Motu. Miałem pewnie z 10 lat i pamiętam do dziś, jak z Andrzejem chodziliśmy na jabłka, których rosło tu pełno – wspomina ze śmiechem Stanisław Kwiatkowski.
Zatrzymujemy się przy ul. Pokoju i nasz rozmówca mówi, że tuż za budynkiem Władysława Szepietowskiego, znanego hodowcy roślin, a zwłaszcza stworzonej przez siebie odmiany cebuli, znajdowały się inspekty. W zbitych z desek skrzyniach, przykrytych szkłem, rosły różne uprawy warzyw i kwiatów. I zajmowały teren do połowy parkingu przed marketem Gram. Za nimi natomiast rozciągało się ogromne pole cebuli, sięgające mniej więcej do sklepu meblowego. Za polem cebuli znajdowały się inne nasadzenia dochodzące do obecnej ulicy 600-lecia, a wtedy Stodólnej. Ta ulica, jak opowiada Stanisław Kwiatkowski, to była raczej polna droga, a ulica Pokoju w ogóle nie istniała, natomiast obecna Staszica to była Trojanowska.
Kawałek dalej w stronę centrum, na wysokości ul. Farnej, od ówczesnej Trojanowskiej odchodziła ul. Kozia, która kończyła się tam, gdzie obecna Batorego. Była to jedna z najstarszych sochaczewskich ulic, dziś już nieistniejąca i wspominana jedynie przez najstarszych mieszkańców.
- Na Koziej się wychowałem, co prawda nie mieszkałem tutaj, ale miałem w okolicy dużo rodziny i kolegów. Tutaj też były wokoło ogrody, a w głębi stał drewniany dom, w którym mieszkał inny kolega z klasy, Rysiek Rabiega.
Szkoła Podstawowa nr 4, obchodząca w tym roku 60-lecie, powstała na początku tak 60. XX w. jako tysiąclatka, w ramach akcji ówczesnych władz - 1000 szkół na tysiąclecie Państwa Polskiego. Placówka nie wyglądała oczywiście tak jak dzisiaj, była dużo mniejsza, ale jak na owe czasy i tak była bardzo nowoczesna. Dobrze to pamięta pan Stanisław, bo jako elektryk z zawodu podjął tu pracę w Dokształcającej Wieczorowej Szkole Zawodowej, która zaczynała zajęcia, kiedy kończyły je dzieci. Ta zawodówka dała początek dzisiejszemu Zespołowi Szkół Centrum Kształcenia Praktycznego przy ul. Piłsudskiego, którego nasz rozmówca przez 26 lat był dyrektorem.
84-letni Stanisław Kwiatkowski ma doskonałą pamięć i co chwilę wtrąca dygresje związane z dawnym Sochaczewem i swoim bogatym życiem. Jedną z nich warto przytoczyć, choć nie odnosi się bezpośrednio do trasy naszego spaceru.
- Po studiach odpracowywałem stypendium w Fabryce Kabli w Ożarowie, a stamtąd trafiłem do Plecewic, gdzie na bazie pokładów glinki miał powstać zakład wytwarzający dachówki. W założeniach ówczesnego rządu miała to być pokazowa inwestycja z produkcją ukierunkowaną na Skandynawię. Przyjeżdżali specjaliści z Akademii Górniczo-Hutniczej z Krakowa, a nawet Czesi, ciągle robili pomiary i badania laboratoryjne gliny, bo była "za tłusta" i należało ją odtłuścić. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale za to powstała istniejąca do dziś cegielnia. Stanisław Kwiatkowski przez trzy lata był tam zastępcą kierownika i głównym energetykiem.
Mijamy "czwórkę" i idziemy w stronę centrum. Dochodzimy do przedwojennego domu aptekarza Jana Śliwy. - Po wojnie w jednym z pomieszczeń miał zakład fryzjerski pan Klorek. Od kiedy zacząłem chodzić do szkoły, a więc od 7 roku życia, przychodziłem tu obcinać włosy. Pewnie sporo osób pamięta, że w tej samej kamienicy przez lata mieściła się knajpa "Pod dzwonkami". Z kolei po przeciwnej stronie ulicy pralnię i magiel prowadziła pani Madej - kontynuuje nasz rozmówca.
Tuż za domem Śliwy mijamy straż pożarną. Remiza strażacka mieściła się kiedyś w drewnianym budynku, ale w tym samym miejscu co dziś. Dalej, u zbiegu Staszica i Toruńskiej, widzimy wysoką kamienicę Janiszewskich. - Na parterze znajdował się sklep z wędlinami, najlepszymi w mieście. Do dziś pamiętam ich smak - mówi ze śmiechem pan Stanisław. - Po drugiej stronie Staszica część zabudowań pozostała jak kiedyś. W jednej z tych kamieniczek mieszkał krawiec, pan Trakul, który później wyprowadził się na Boryszew, mieszkała rodzina Siekierów, to też moi koledzy. W którymś z tych domów była przechodnia klatka schodowa, którą wychodziło się na podwórko i tam w głębi mieszkał Maciej Wojewoda (późniejszy dyrektor muzeum) z siostrą i rodzicami. Dalej jest dom pana Bajurskiego, który mieszkał najpierw na Rozlazłowie, a jak wybudował ten dom, to się tu sprowadził. W jednej z tych kamienic, pod numerem 32, mieszkała także Basia Błędowska (obecnie Sobkowicz, wieloletnia polonistka LO Chopina), która później wyprowadziła się z rodzicami na Farną.
Przy ul. Staszica, na wprost obecnej ul. Narutowicza, stoi blok, który wybudowano na miejscu pierwszego w naszym mieście getta żydowskiego. - Wcześniej Niemcy wyburzyli żydowskie domy w okolicy i na tym miejscu utworzyli getto. Po pewnym czasie stało się za ciasne i przenieśli je za rynek, tam gdzie dzisiaj jest park - przypomina Stanisław Kwiatkowski. - I jeszcze jedna rzecz utkwiła mi w pamięci. Na obecnym placu Kościuszki była nieczynna fontanna. W tym miejscu stawał często mężczyzna, który do przechodniów wygłaszał antyrządowe przemówienia. Zastanawiałem się, dlaczego władza pozwalała na to, ale ludzie mówili, że „miał problem z głową”, albo tylko udawał.
Tu kończymy nasz spacer śladami starego Sochaczewa, ale już dziś umawiamy się na kolejny.
Jolanta Śmielak-Sosnowska
AKTUALIZACJA 18 kwietnia:
Nasz nowy cykl „Ze Stanisławem Kwiatkowskim spacer po Sochaczewie” spodobał się mieszkańcom, którzy dali temu wyraz w Internecie oraz dzwoniąc do redakcji. Jedną z tych osób jest Barbara Sobkowicz.
Znana w mieście polonistka, jako dziecko, mieszkała w kamienicy przy Staszica 32, zwanej wtedy domem Bajurskiego. W przeciwieństwie do Stanisława Kwiatkowskiego, uważa, że budynek jest przedwojenną kamienicą, którą w 1947 r. kupił pan Bajurski, a nie wybudował, jak twierdził nasz rozmówca.
Barbara Sobkowicz przypomina także, że przy ul. Staszica stała jeszcze kamienica pana Paula, a prawie na wprost straży pożarnej, w okolicach obecnego sklepu rybnego, w nieistniejącym już domu, piekarnię mieli państwo Żukowscy. Cała ulica zaopatrywała się u nich w pieczywo, a niektórzy, tak jak rodzina naszej rozmówczyni, nosili w brytfankach samodzielnie rozczynione ciasto na chleb, aby za niewielką opłatą upiec go w profesjonalnym piecu.
Dzisiaj trudno przypisać dawnym domom konkretną numerację, bo, jak twierdzi Barbara Sobkowicz, w czasach jej młodości posługiwano się nazwiskami właścicieli, a nie numerami. Mówiono np.: kamienica Janiszewskich, dom Śliwy, kamienica Tylmana. Wszystkie one miały przechodnie klatki schodowe, to znaczy, że wchodząc od frontu, można było przejść na podwórze, na którym najczęściej znajdowały się gorszej jakości budynki.
Dziękujemy za wszystkie podpowiedzi i komentarze, bo pozwalają one odtworzyć wygląd i klimat naszego miasta sprzed dziesięcioleci.
Jolanta Sosnowska