Na Warszawskiej kończyło się miasto
Ze Stanisławem Kwiatkowskim spacer po Sochaczewie
Dla Czytelników zainteresowanych powojenną historią ulicy Warszawskiej mamy kolejną opowieść. Tym razem spod pięknego domu pod numerem 66 docieramy do stadionu miejskiego, na którym kiedyś kończyło się miasto. Przypominamy także, że służył on nie tylko do celów sportowych. Starsi mieszkańcy pamiętają zapewne, że właśnie tam miały swój początek pochody pierwszomajowe.
- Za budynkiem pana Buczka stała parterowa oficyna i mieszkały tam bodajże dwie rodziny. Jednym z mieszkańców był pan Dukalewski, ten, który łowił żwir z Bzury. Dobrze znałem się z jego synem Zdziśkiem i czasem tam bywałem. Za tą oficyną był mały plac, na którym dzisiaj znajduje się siedziba PZU, a w głębi, ustawiony szczytem do ulicy, blok mieszkalny o numerze 68. To jeden z pierwszych budynków tworzących osiedle między ulicami Warszawską, Piłsudskiego i Reymonta - opowiada Stanisław Kwiatkowski. - Dalej wzdłuż Warszawskiej mijamy budynek, w którym mieści się obecnie Bank PKO BP. Jego część od ul. Piłsudskiego dobudowano wiele lat po wojnie. W tej starej części, w czasach mojej młodości, mieścił się Urząd Skarbowy, w którym na przełomie 1959 i 60 r. przepracowałem sześć miesięcy.
Ulica, której nie było
- Znajdującej się za bankiem ulicy Piłsudskiego nie było. Od Warszawskiej w kierunku południowym prowadziła jedynie wąska leszowa droga. W czasie deszczu robiła się z niej błotnista ścieżka, w której łatwo było zostawić buty. Zimą zasypywał ją śnieg i ścinał lód, i też była trudna do pokonania. Leszówka biegła równolegle do torów kolejki wąskotorowej i często one służyły jako przejście np. do dworca – wspomina pan Stanisław.
Ulicę Piłsudskiego wybudowano w latach 80. XX w., ale wtedy nosiła nazwę Towarowa. Marszałek Piłsudski był jeszcze zakazany, dopiero po 1989 r. to się zmieniło. Obecnie ul. Towarowa rozpoczyna się od ronda przy Licealnej. Od niego, do skrzyżowania na Warszawskiej, mamy ulicę marszałka.
W miejscu, gdzie zaczynała się ta leszowa droga przy Warszawskiej, stała pompa, z której można było czerpać wodę. W tamtych czasach to było ważne urządzenie, bo niewiele domów posiadało wodociąg. Wodę czerpało się ze studni, albo z pompy i wiadrami nosiło do domu. Dopiero kiedy zaczęły powstawać bloki, woda w domach stała się codziennością. Dzisiaj w miejscu pompy znajduje się hydrant, wykorzystywany przez straż w razie pożaru.
- Za leszówką był duży sad i staw, a wśród drzew owocowych drewniany piętrowy budynek, bardzo ładny. W tym miejscu stoją teraz dwa bloki spółdzielcze. Natomiast przy ulicy, bliżej torów, znajdował się drewniany sklepik spożywczy, w którym sprzedawała pani Rybkowa. Kupowało się u niej głównie napoje, ciastka. Zaopatrywali się tam zawodnicy wracający po treningu na stadionie, albo ci dojeżdżający ciuchcią do Chodakowa, do pracy lub do szkoły – wspomina S. Kwiatkowski.
Stadion na końcu miasta
Dalej znajdowały się tory kolejki i budka dróżnika, z obu stron oddzielone opuszczanymi szlabanami. Przez długi czas to miejsce było bardzo zaniedbane, teraz dba o nie Muzeum Kolei Wąskotorowej w Sochaczewie, któremu udało się nawet wyremontować budkę dróżnika.
Docieramy do stadionu, który otwarto w 1932 r., a więc za kilka lat będzie świętował swoje stulecie.
- Na samym początku był on usytuowany inaczej, bo płyta boiska położona była równolegle do Warszawskiej, a cały stadion zajmował może jedną trzecią obecnego terenu. Za boiskiem do piłki nożnej, znajdowały się boiska do siatkówki i koszykówki, a jedynym obiektem użytkowym był niewielki budynek służący za szatnię dla zawodników i magazynek. Znajdował się w nim także stół do ping-ponga, pewnie dla sekcji tenisa stołowego. Pawilon ten został później zapomniany i skryty między wysokimi topolami. Za stadionem, w kierunku obecnej ul. Olimpijskiej, zaczynały się pola obsiane żytem i obsadzone warzywami – opowiada pan Stanisław.
W latach 30. XX w., mimo skromnych warunków, wszystkie zawody lub mecze cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Na stadion ściągały tłumy ludzi, jedni jako zawodnicy, inni jako kibice. Tak było aż do wybuchu wojny, kiedy wszelka aktywność, także sportowa, była karana śmiercią lub wywózką do obozów.
Po wojnie pierwsza modernizacja stadionu odbyła się w latach 50. XX w., wtedy boisko główne odwrócono o 90 st. Kolejne prace, w końcówce lat 60. przyniosły budowę boiska treningowego i budynku klubowego. Uruchomiono je w 1970 r. Od 2018 stadion sukcesywnie zmienia wygląd, a wkrótce zyska nowoczesną zabudowę służącą wielu dziedzinom sportu.
Na stadionie kończyło się miasto. Szosa warszawska biegła wśród pól i zabudowań gospodarskich.
Obowiązkowe święto
Stanisław Kwiatkowski przypomina, że stadion służył nie tylko celom sportowym. W czasach PRL słynne były pochody pierwszomajowe, rozpoczynające się właśnie na stadionie przy Warszawskiej.
- Dla mieszkańców to było prawdziwe utrapienie, bo udział w pochodzie był bezwzględnie obowiązkowy. Na Orkanie wyznaczano zbiórkę, na której musieli się stawić uczniowie wszystkich szkół, pracownicy zakładów produkcyjnych, służba zdrowia, strażacy, milicjanci, wojsko, członkowie organizacji społecznych, sportowcy. Najpierw były przemówienia partyjne, których chyba nikt nie słuchał, potem deklamacje wierszy, z głośników leciały pieśni typu: „Budujemy nowy dom”, „Ukochany kraj”, „Piosenka o Nowej Hucie”. Ze stadionu ruszał przemarsz ulicą Warszawską, obowiązkowo ze szturmówkami, transparentami i orkiestrą dętą. Przed trybuną honorową, ustawianą przy ul. Traugutta lub 1 Maja, na której stali partyjni i lokalni oficjele, musieliśmy machać tymi szturmówkami, dzieci niosły biało-czerwone kwiaty z bibuły, papierowe gołąbki pokoju, rzucane w kierunku trybuny – dzisiaj ze śmiechem opowiada nasz rozmówca.
Jednak wtedy nikomu nie było do śmiechu, bo nieobecność na pochodzie, zwłaszcza we wczesnych latach powojennych, była surowo karana. Oto jeden z przykładów: Pracownicy, którzy odpuścili sobie święto, musieli następnego dnia indywidualnie odbyć całą trasę pochodu ze szturmówką w ręku.
Miasto było wysprzątane, krawężniki wymalowane na biało, ulice pozamiatane. Do zakończenia pochodu obowiązywał zakaz sprzedaży alkoholu, za to w wielu punktach można było tanio kupić niedostępną na co dzień porcję kiełbasy z bułką i do tego oranżadę od Buczka. Po pochodzie wiele osób rzucało szturmówki tam, gdzie stało, bo nie chciało im się wracać do zakładów pracy czy szkół. Potem służby odpowiedzialne w instytucjach za organizację pochodu musiały je zbierać, aby zgadzała im się ilość.
A po południu ruszała zabawa. Na stadionie i nad Bzurą ustawiano podesty z desek do tańca, grała muzyka, a alkohol lał się strumieniami. Władza pozwalała się społeczeństwu zabawić, poczuć, że jest Święto Pracy.
Jolanta Śmielak-Sosnowska