Kocham moją ulicę: Wszędzie widzieliśmy rządców - Moskali
85 lat temu, 17 września 1939 roku, krwawiąca Polska została zaatakowana przez drugiego okupanta. Nasze granice przekroczyła Armia Czerwona, realizując w ten sposób zapisy paktu Ribbentrop-Mołotow, tj. umowy z 23 sierpnia 1939 roku będącej układem o nieagresji pomiędzy III Rzeszą i ZSRR. Tajny protokół dodatkowy określał, jak obydwa kraje podzielą się po wojnie terytoriami Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Finlandii i Rumunii.
Przez cały okres PRL podręczniki historii nie wspominały o pakcie Ribbentrop-Mołotow, o zbrodniach dokonanych przez Rosjan w Katyniu, Miednoje czy Charkowie, o wywózkach na wschód, łagrach. Polacy jednak wiedzieli, bo od 17 września 1939 roku przekonywali się, do czego zdolni są żołnierze radzieccy. 85 lat po napaści ZSRR na Polskę sięgamy do wojennych opowieści mieszkańca Nowego Dębska, Jana Wojdy, który w 1975 roku przelał na papier wspomnienia ze swego życia. Część zapisków poświęcił armii radzieckiej. Jan Wojda pisze:
"Zostaliśmy wybawieni od Niemców przez ich sprzymierzeńców z roku 1939 i wspólników rozbioru naszego państwa. Niby odzyskaliśmy wolność, lecz nie czuliśmy, że jest ona prawdziwą, stuprocentową. Wszędzie widzieliśmy współrządców, albo raczej rządców - Moskali. Drugiego dnia po wkroczeniu do nas wojsk radzieckich stanęło u mnie z kwaterą trzech lekarzy rosyjskich z sanitariatem. Bezpośrednio po rozlokowaniu zwrócili się do mnie z prośbą, abym kupił im wódki. Ponieważ nikt tej nie miał, a wiedziałem, że Lisowscy mają litr śmierdzącego bimbru, zdaniem naszym nienadającego się do picia, wspomniałem o nim moim Rosjanom. Chętnie wyrazili zgodę na jego kupno, pili go uradowani, zakąszając surową kapustą i ziemniakami. Widocznie bimber ten musiał im smakować, skoro prosili o drugi litr, którego, niestety, już nie było (...).
Gdy zabrakło partyjnych
Któregoś dnia po wkroczeniu do nas wojsk radzieckich otrzymałem zawiadomienie z gminy o mających się odbyć wyborach wójta i zaproszenie na nie. Po namyśle postanowiłem wycofać się od wszelkiej pracy społecznej i zająć się wyłącznie gospodarstwem rolnym. W wyborach nie wziąłem udziału. Ku mojemu zdziwieniu po trzech dniach powiadomiono mnie, abym przybył na zebranie rady gminnej, do której zostałem dokooptowany. Nie w smak mi to było, ale na zebranie pojechałem. Okazało się, że wójtem został członek partii Franciszek Podsędek. Również radnymi wybrano partyjnych, dopiero gdy ich zabrakło, dobrano bezpartyjnych. Zarówno wybory, jak i pierwsze zebranie rady odbywało się pod kontrolą jakiegoś wojskowego armii radzieckiej. Tak było podobno także w innych gminach.
(...) Jednego razu jechałem wozem do Łowicza. Przy wjeździe na szosę zabrałem na wóz małżeństwo wracające do Łodzi. Gdy powiedziałem , że to jeszcze kawał drogi, usłyszałem, że jest to prawie nic w porównaniu z tą, jaką przebyli. Zaciekawiony zapytałem, skąd idą. - Z piekła, które znajduje się ponad tysiąc kilometrów na wschód od Warszawy - odpowiedziano mi.
Zwłoki wyrzucano na śnieg
W drodze do Łowicza zaczęli snuć opowieść o swoim życiu. Oboje pochodzili z Łodzi. On pracował przed wojną w fabryce, ona zaś w jakimś dziecińcu. W 1939 r., podobnie jak wielu mieszkańców Łodzi, uciekali przed Niemcami na wschód i zawędrowali do Białegostoku, gdzie mieli rodzinę. Dwa dni później Białystok zajęły wojska radzieckie. I trafili, w myśl przysłowia, z deszczu pod rynnę. Według ich opowiadania wywóz Polaków z Białegostoku w głąb Rosji rozpoczął się w grudniu 1939 roku. Zazwyczaj w nocy przyjeżdżały samochody ciężarowe na jakąś ulicę i zabierano Polaków z mieszkań. Na ubranie się pozostawiano 20 minut. Gdy zapełniono wszystkie samochody, wywożono ludzi na punkt zborny w pobliżu dworca kolejowego, a gdy zgromadzono tam odpowiednio dużą masę ludzką, ładowano ją na pociąg towarowy i pod eskortą wywożono w nieznane. Chleb wrzucano do wagonów raz na dzień, zwykle w czasie przejazdu przez jakieś większe miasto. Sprawdzano przy tym, czy ktoś nie umarł. Zwłoki wyrzucano na śnieg i jechano dalej. Ponieważ był wtedy duży mróz, więc i śmiertelność w wagonach była niemała. Codziennie wyrzucano z pociągu kilka osób. Taka podróż w nieznane trwała kilkanaście dni. Rozmówcy wszystko to odczuli na własnej skórze. Wywieziono ich gdzieś nad Morze Białe. Było ich tam wszystkich kilkanaście tysięcy. Podobno takich obozów Rosjanie zorganizowali znacznie więcej.
Ziemia pełna polskich kości
W obozie zaczęło się prawdziwe piekło. Przy 40-stopniowym mrozie pędzono na pół głodnych ludzi, zarówno mężczyzn jak i kobiety, na wyrąb drzew do okolicznych lasów. Mówili, że praca ta stała się dla nich już nałogiem, bo gdy spojrzą na jakieś drzewo, to wydaje się im, iż należy je wyrąbać. Ludzie umierali w tym obozie jak muchy. Ziemia nad Morzem Białym jest pełna polskich kości. Gdyby nie pomoc Amerykańskiego Czerwonego Krzyża, który nie tylko ich dożywiał, ale i przyodziewał, to chyba wszyscy zdążyliby tam wymrzeć. Powiedzieli mi, że nawet to co mają na sobie, zawdzięczają Amerykańskiemu Czerwonemu Krzyżowi. Taki los zgotował komunizm rosyjski Polakom.
Rabowali, co się dało
(...) Kraj nasz, a przynajmniej nasza okolica, przeżyła jeszcze jedną plagę. Był nią powrót wojsk radzieckich z Niemiec, a zwłaszcza taborów. Przemarsz tych wojsk odbywał się szosą i trwał długo. Rabowano wtedy, co się tylko dało, a szczególnie rowery, konie, wozy. Niekiedy wraz z końmi zabierano także ludzi. W naszej okolicy zdarzyły się trzy takie wypadki. Trzeba było uciekać jak najdalej od szosy, aby nie być obrabowanym. Rabowano też w czasie postoju we wsiach. Również mnie żołnierz rosyjski wyprowadził rower w nocy z niezamkniętej kuchni. Na szczęście usłyszeliśmy hałas i udało mi się rower odebrać, zwłaszcza że złodziej nie umiał na nim jechać.
Innym razem dwóch żołnierzy radzieckich proponowało mi sprzedaż skradzionych koni. Nie upłynęło pół godziny, jak ich przepędziłem, gdy przyjechało do mnie dwóch mieszkańców z Kompiny, którym właśnie skradziono te konie. Wskazałem kierunek odjazdu złodziei, ale wynik pogoni nie jest mi wiadomy.
Przypomniało mi się, że podobną plagę kradzieży przeżywaliśmy już wcześniej, gdy w sierpniu 1944 r. przez naszą okolicę przechodziła ze wschodu na zachód tzw. armia Własowa. Rekrutowała się ona z jeńców rosyjskich, znajdujących się w niewoli niemieckiej. Dowodził nią generał radziecki Własow, będący później na usługach Niemców. Wspomnieć muszę, że jego podwładni również dużo złego opowiadali o panujących w Rosji radzieckiej stosunkach, terrorze itd. Nie będę jednak nad tym się rozwodził".
Swoje wspomnienia Jan Wojda spisał ręcznie, w zeszycie. Źródło: www.bitwanadbzura.pl
Bitwa nad Bzurą przetoczyła się także przez Nowy Dębsk. Najcięższe walki toczyły się 16 września 1939 roku, dzień przed wkroczeniem Armii Czerwonej na terytorium Polski. W utworzonej w Nowym Dębsku zbiorowej mogile spoczęło ponad 130 polskich żołnierzy. Ich dokładny spis sporządził Jan Wojda. Kamienny pomnik miejscowa ludność zbudowała w 1940 roku. Źródło: www.bitwanadbzura.pl